Wczoraj na Anfield gościła rumuńska Unirea Urziceni. Mecz rozegrany został w ramach 1/16 Ligi Europejskiej. Widowisko wielkie nie było, Liverpool cisnął, gniótł, napierał i jakoś wymęczył 1:0. Nie o samym meczu chciałem jednak pisać, tylko o tym co działo się na trybunach. A raczej o tym czego zabrakło.
To Anglicy wprowadzili na stadiony żywiołowy, zgrany doping. Pierwsze pieśni popłynęły właśnie z trybun Anfield. Potem rozpanoszyły się po całej wyspie. Sobotni mecz był dla klasy robotniczej ( bo to oni stanowili większość na trybunach ) ukoronowaniem całego ciężkiego tygodnia pracy. Dlatego gdy już się zjawili na stadionie, nie żałowali gardeł by wspierać ukochaną drużynę. Na bilety było stać wszystkich, a pamiętać trzeba , że przed Hillsborough pojemność stadionów była dużo większa. W latach osiemdziesiątych piłka zaczęła się mocno komercjalizować. Gadżety, hot- dogi, koszulki, co raz wyższe pensje kopaczy i co raz większe sumy transferów. Po tragedii na Hillsborough wprowadzono krzesełka, co znacznie zmniejszyło pojemność trybun. Bilety drożały, pozbyto się chuliganów. Na stadiony wprowadzono stare babcie, rodziny i kolesi chcących zaimponować nie wiadomo komu tym, że "byli na meczu". Wszyscy oni zaczęli kupować masę gadżetów , przekąsek i tym podobnych rzeczy. Jednak nie wszyscy mieli ochotę dopingować. A ci, którzy uczyniliby to zawsze, pozostali poza stadionami - a to z powodu cen biletów, a to z powodu zakazów stadionowych. No i mamy to co mamy. Anfield - ostoja wspaniałej atmosfery na trybunach, szczególnie w Premiership ( bo są w niższych ligach chlubne przykłady, choćby Accrington Stanley ) , od jakiegoś czasu po prostu jest ciche. Wszyscy wciąż mówią o "tej niesamowitej atmosferze", jednak to już tylko puste słowa, echo przeszłości. Wczorajszego wieczoru to już było dno. Nie sprawdzałem dokładnej liczby, lecz sądząc po wielkości sektora dla gości ( jest on dostosowywany do aktualnej potrzeby ) , kibiców Unirei było może 500. I co ? I były chwile gdy było słychać tylko ich. Jednak większą część meczu zdominowały okrzyki z murawy ! Słychać było krzyczących piłkarzy i trenerów ! Ludzie, kurwa, czy to był jakiś sparing bez publiczności ? Ja rozumiem, przeciwnik kiepski, puchar też tylko "pocieszenia". Ale to nie powód ! Stadion był praktycznie pełny ! I teraz dochodzimy do sedna - pełny kogo ? Cholernych pikników. Takich co to jeszcze przed końcem pierwszej połowy wychodzą, by być pierwszym w kolejce po hot - doga czy inne badziewie. Hymn przed meczem został odśpiewany głównie przez Gerrego Marsdena ( jego wersja jest puszczana z głośników ) . W trakcie meczu kilka razy zaśpiewali "Fields of Anfield Road" i krzyknęli "Liverpool, Liverpool". Ale to każdy zna, jest więc szansa , że będzie słychać. Niestety, na Anfield jest też bardzo dużo kibiców przyjezdnych, nie śpiewających , bo po prostu pieśni nie znają. Dlatego Kop zapodaje głównie "Fields..." bo jest bardzo znane. Ale i tak wypadło bladziutko. Dawno temu nikt by nawet nie pomyślał, żeby na klika dni przed meczem jakiś obcokrajowiec mógł kupić bilet na The Kop. W 2004 roku było to już możliwe. Wiem, bo sam tak uczyniłem.I jeszcze wtedy atmosfera była niesamowita, choć był to mecz ze słabym Charltonem. Nie twierdzę, że wszyscy zagraniczni kibice to zło - wielu na pewno śpiewa, ale to jednak nie to samo...Oczywiście są nadal mecze podczas których ryk z trybun zagłusza nawet komentatora w TV. Kiedyś jednak tak było co sobotę. Szczególnie w czasach, gdy nie było TV ;)
Kończąc - mam nadzieję, że nie dożyję chwili, w której Anfield zamieni się w Camp Nou - stutysięczną widownię w teatrze, machającą tylko czasami rączkami gdy kamera ich pokaże....
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz