niedziela, 4 kwietnia 2010
Tygodnik DT. "Black Clouds & Silver Linings".
W okresie, w którym tkwiłem w środku wspomnianego kilka recenzji wcześniej kociołka poznawczego, wyszła ostatnia studyjna płyta DT. Szybko się w nią zaopatrzyłem – udało mi się nabyć wersję rozszerzoną , składającą się z trzech CD – płyta właściwa, krążek z coverami i instrumentalna wersja płyty. Wszystkim trzem poświęcę trochę miejsca, choć już na wstępie zaznaczę – jak dla mnie jest to najsłabsze wydawnictwo nowojorczyków. Co nie znaczy, że słabe.
Płyta właściwa trwa około 80 minut i składa się z sześciu utworów. Bardzo zróżnicowanych, choć może właściwsze byłoby określenie nierównych. Jest tu świetny, zamykający płytę i najdłuższy ( 19 minut ) „The Count of Tuscany”, który jednak nie ma wiele wspólnego z podobnymi mu długością utworami zamykającymi poprzednie płyty. Jest dość monotematyczny ( jak zresztą większość materiału na tej płycie ), z wyjątkiem niesamowitej końcówki ( miałem przyjemność wysłuchać jej na żywo – cuuudo ). Zaraz przed nim na płycie znajduje się „The Best of Times” – kawałek poświęcony pamięci ojca Mike’a Portnoya. Jest to coś w stylu słodkiego „I Walk Beside You” z „Octavarium” ( poza smutnym początkiem, mającym uświadamiać nam stratę ojca ) , jednak nie ma już tego smaczku i pewnej przebojowości. Poza tym, raz taki dziwny twór można było przełknąć, drugi raz to już chyba za dużo. Co nie zmienia faktu, że napisanie wesołego i pozytywnego utworu zamiast smucenia i rozpaczania, uważam za świetny pomysł. No i jest tu wyśmienita solówka Petrucciego. Płytę otwiera dobry „Nightmare to Remember” – szybki, dynamiczny i o sporym metalowym zacięciu, jednak bez większych fajerwerków. Jest po prostu jednostajny, tak jak zresztą wszystkie utwory na płycie. Nie ma tu tych zaskakujących zmian tempa czy klimatu. Nie ma zbyt wielu technicznych fajerwerków. Wszystko jest po prostu poprawne. A to jak na DT za mało. Od nich można oczekiwać więcej. Nawet najbardziej przebojowy „Rite of Passage” ze świetnym motywem przewodnim, przejada się szybko bo jest po prostu monotonny. Na koniec dwa najlepsze utwory – najbardziej zróżnicowany , kolejny odcinek wychodzenia z nałogu Portnoya, „The Shattered Fortress”. To jest stary dobry Dream Theater. W tym kawałku jest wszystko – i spokój i agresja, zmiany tempa, klimatu i trochę wirtuozerii. No i końcowy motyw, który dobrze się śpiewa :) Wreszcie jest na tej płycie bardzo nietypowy utwór, powiedzmy że to ballada, jednak nie taka klasyczna. To „Wither” – mój faworyt. Tu główną rolę grają klawisze . I może właśnie dlatego jeszcze lepiej brzmi w wersji instrumentalnej – jest wprost absolutnym killerem jak dla mnie. Reszta utworów w wersjach instrumentalnych furory nie robi ale trudno by tak było, skoro są , jak już wspominałem, zbyt monotonne. Zachodzą w nich pewne zmiany , w porównaniu do wersji z wokalem, jednak nie jest to nic na tyle znaczącego by diametralnie zmienić utwór. No i jest jeszcze płyta z coverami. Sześć utworów ( drugi to medley trzech kawałków Queen ) zagranych jak zawsze w przypadku coverów, na najwyższym poziomie. Jest tu Iron Maiden, Rainbow, King Crimson…I wszystko fajnie, jednak nie są to tak przebojowe utwory jak te z „Change of Seasons”. To oczywiście nie wina dreamów, po prostu takie wybrali. Co nie znaczy, że nie są dobre. Są, jak najbardziej, szczególnie „To Tame A Land” Ironów i „Take Your Fingers From My Hair” Zebry.
Podsumowując – jak na trzy krążki, stanowczo za mało emocji i szaleństwa muzycznego. To naprawdę dobra płyta – podejrzewam, że gdyby wyszła pod innym szyldem, okrzyknięto by ją wspaniałą. Ale – powtórzę się – od Dream Theater można i trzeba wymagać więcej.
p.s. oczywiście płyta została też wydana w klasycznej wersji – bez dodatkowych CD.
W skali dreamowej : 7,5 / 10
Najlepszy utwór - Wither
Przykładowy utwór - Wither
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz